Nie wielu z Was może wie, że tuż za rogiem, bo tylko 30 km od Goris, rozpoczyna się mało komu znana Republika Górskiego Karabachu. To tu znajduje się granica państwa, którego tak naprawdę nie ma. Wiele miesięcy czekania na dobry moment i w końcu udało nam się pojechać do pobliskiego, ale jak nieznanego Arcachu.
Pomnik na wzgórzu w Stepanakercie „Dziadek i Babcia” będący symbolem Górskiego Karabachu
Przybliżę odrobinę historii tego obszaru, aby było Wam lepiej zrozumieć o co w tym konflikcie chodzi. Wróćmy do początków tego terenu, do czasów starożytnych, gdy Górski Karabach był częścią Wielkiej Armenii, która rozciągała się od Morza Kaspijskiego aż po Morze Śródziemne. Pierwszy raz nazwę „Karabach” użyli muzułmanie (Arabowie, Persowie, Turcy), którzy na tym obszarze stworzyli chanat karabaski. Zmiany dopiero zaczęły się tu dokonywać stosunkowo niedawno, bo na początku XIX wieku, kiedy Rosjanie włączyli chanat do swojego imperium.
Obszar zamieszkany przez chrześcijańskich Ormian udało się Bolszewikom przemianować na Nagorno-Karabaski Obwód Autonomiczny, który należał tym samym do muzułmańskiej Azerbejdżańskiej Republiki Radzieckiej.
Koniec XX wieku to rozpad ZSRR. Armenia i Azerbejdżan uzyskują upragnioną niepodległość i wtedy rozpoczyna się walka. Oba państwa roszczą sobie prawo do Karabachu i nie chcą poprzestać na darowaniu drugiej stronie tego terenu.
Bardzo krwawa wojna trwała aż do 1994 r. Wiele wsi i miast po stronie karabaskiej zostało zrównanych z ziemią. Ucierpiały szkoły, kościoły i meczety. W rzeczywistości zwyciężyła Armenia, która obecnie wspiera Górski Karabach, jak tylko może.
Skąd, więc tytułowy „zamrożony konflikt”? Konflikt wciąż żyje, Azerowie roszczą sobie nadal prawo do tego terytorium, na granicy karabasko-azerskiej co roku giną żołnierze. Broń nie została rzucona, jest tylko zamrożona, nie wiadomo na ile… Formalnie Górski Karabach należy do Azerbejdżanu, choć jest zamieszkany w całości przez Ormian. Republiki nie uznaje żadne państwo na świecie, nawet Armenia.
Przejazd przez granicę odbywa się bezproblemowo. Na granicy znajduje się tylko mała budka, nad którą powiewa flaga Karabachu. Nikt nikogo nie zatrzymuje, więc jedziemy dalej. Krętymi, górskimi drogami jedziemy w stronę stolicy Karabachu – Stepanakertu. Udaje nam się złapać stopa, w którym jadą dwie zwariowane Rosjanki. Dojeżdżamy z nimi do Suszi i tam zostajemy na chwilę. Suszi to miasto, w którym walki prowadzone były bardzo długo, stąd do dziś można zobaczyć wiele zniszczeń.
Radosne dzieci biegają po chodniku
Wiele budynków jest w nie najlepszym stanie – to wszystko wynik niedawnej wojny
Na malowidłach przedstawiono dawnych rzemieślników, którzy tu kiedyś pracowali
Wielu budynkom w centrum miasta grozi zawalenie
W Suszi mieściły się 4 perskie meczety, dzisiaj nad miastem górują tylko ich pozostałości – widoczne z oddali kolorowe minarety.
Perski meczet
Szybko nawiązujemy kontakt z lokalnymi chłopcami, którzy wskazują nam drogę do pięknego wąwozu Hunot. Na jego dno nie schodzimy, ale widok z góry jest przepiękny!
Można spotkać wielu turystów;)
Skarby – skał wapiennych nie brakuje
Nadchodzi czas na Stepanakert. Do stolicy jedziemy już jak burżuje, czyli lokalną marszutką za jedyne 200 dram:) Stolica z 60 tys. populacją nie budzi w naszych sercach wielkiego zachwytu. Udajemy się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, aby wykupić wizę karabaską – bez tego nie wjedziemy z powrotem do Armenii (tą kwestię można kwestionować, ale to już zostawmy). Na miejscu zostajemy poproszeni o wypełnienie krótkiej ankiety, w której musimy podzielić się, gdzie chcemy jechać, na jak długo będziemy w Karabachu itp. Formalności szybko się kończą i po zapłaceniu 3000 dram wizę karabaską mamy już w rękach 😉
I jeszcze raz „Dziadek i Babcia” w Stepanakercie
Ze stolicy udajemy się stopem, z panem rozwożącym mleko, do miejscowości Vank, w której zatrzymujemy się na noc. Naszym celem jest Gandzasar – piękny monastyr, mający szczególne znaczenie w Górskim Karabachu. Sam kościół był budowany przez 47 lat! Robi wrażenie 🙂
Symboliczna brama wjazdowa do Vanku
W Vanku wiele ogrodzeń zrobionych jest z tablic rejestracyjnych. Po upadku ZSRR mieszkańcy Karabachu wymieniali masowo wszystkie tablice – z azerskich na ormiańskie.
Monastyr Gandzasar – perełka Górskiego Karabachu
W Vanku poznajemy małżeństwo, u których potem zostajemy na noc. Ludzie są tu niezwykle życzliwi, pomocni i bardzo szczęśliwi widząc zbłąkanego turystę. U naszych gospodarzy czujemy się bardzo swojsko, jak w prawdziwej rodzinie. Opowieściom i wspomnieniom nie ma końca, w bardzo miłej atmosferze upływa nam wieczór. Gospodyni to zaradna kobieta, która wiele lat spędziła w Tadżykistanie, jej mąż z kolei to weteran wojny karabaskiej. Poznając lokalnych ludzi naprawdę dużo można się dowiedzieć o danym terenie, jego historii, jak i ich codziennym życiu.
Następnego dnia jedziemy w stronę Dadivanku. Jest to bardzo duży kompleks klasztorny pochodzący z 1214 roku. Zbudowany z ładnego tufu, robi wrażenie dla tle górskiego krajobrazu.
W oddali – już znacie – chaczkary, czyli kamienne krzyże
Dzieło sztuki – drzwi wejściowe
Te freski zostały niedawno odkryte przez włoskich historyków sztuki
Będąc w Armenii koniecznie trzeba się wybrać do Karabachu. Jest to dalsza część Armenii, która ma wiele do zaoferowania. Głównie życzliwych, skromnych ludzi, którzy ciekawi świata są pogodnie nastawieni do turystów. Górski Karabach jest terenem bezpiecznym, bez obaw możecie nocować w namiocie, czy podróżować autostopem. Jak mówią Ormianie, to właśnie Karabach jest perełką Armenii i trzeba im przyznać rację.